poniedziałek, 24 września 2012

Skąd się biorą dzieci?

Pewnie się zastanawiacie skąd tutaj aż takie infantylne pytanie, sam nie sądziłem, że będę musiał takie stawiać. A jednak! Może trzeba pewnym ludziom to wyjaśnić, bo myślę, że co niektórzy ekonomiści - uczestnicy dzisiejszej kaczej debaty ekonomicznej mają z tym problem. Zanim jednak przejdę do meritum, warto choć na kilka zdań zatrzymać się na samym tle, czyli tej nieszczęsnej debacie.

Może nie wiecie, ale pobożni socjaldemokraci z PiS-u niedawno przedstawili swój absolutnie zajebisty program, który jeśli zostanie zrealizowany, to naprawi polską gospodarkę spieprzoną przez ekipę Tuska (jakby wcześniej nie było innych ekip, które ją psuły) i będzie tu kraj miodem i mlekiem płynący. Program zakłada walkę z bezrobociem, uproszenie podatków i pomoc rodzinie za pomocą państwowych regulacji, czyli same banały. Mimo to, uznano, że ten polityczny suchar jest wart debaty, na którą można zaprosić kilkudziesięciu oderwanych od prawdziwego życia ekonomistów. Mają ulubienicą od razu okazała się pani profesor Grażyna Ancyparowicz, ekonomistka związana ze środowiskiem PiS-owskim, która od razu wystrzeliła, że po 89 roku miała tu być "społeczna gospodarka rynkowa" a to co mamy "to gospodarka wyłącznie neoliberalna, bardzo silnie poddana deregulacji, prywatyzacji i regułom wolnego rynku". Nad społeczną gospodarką rynkową popastwię się kiedy indziej, ale trzeba przyznać, że nazywać skrajnie wolnorynkowym kraj, w którym jest chyba najwięcej zamkniętych zawodów w Europie, system podatkowy jest jednym z najbardziej upierdliwych na świecie a na każdą pierdołę trzeba mieć pozwolenie, to jest niezła faza, nie wiem, może pani profesor żyje w jakiejś innej III RP w innym wymiarze.
Mnie najbardziej jednak rozwaliła (i niezmiennie rozwala) dyskusja o fatalnej sytuacji demograficznej w Polsce i polityce prorodzinnej. Postawmy może jeszcze raz to pytanie z tytułu tej notki:

Skąd się biorą dzieci?

Ja w pewnym wieku już wiedziałem, że są sobie pan i pani, oni się bardzo mocno kochają, są ze sobą bardzo blisko i po jakimś czasie mają dziecko, czy jakoś tak. Ludzie tak jak inne zwierzątka łączą się w pary i się rozmnażają, dodatkowo ludzie panują nad instynktami i mogą świadomie planować spłodzenie potomstwa. To wydaje się proste, ale po obejrzeniu części ekonomicznej debaty uświadomiłem sobie, że całą wiedzę wyniesioną od rodziców, podwórkową a w końcu naukową można wyrzucić do śmieci. Prawda jest taka, że według takich intelektualnych guru jak pani prof. Ancyparowicz dzieci rodzą się dzięki państwu! A kiedy państwo w tym obszarze nie działa to dzieci się nie rodzą i mamy niż demograficzny! Niesamowite, a ja myślałem, że to tylko ten seks i w ogóle... A teraz na poważnie, polityka prorodzinna to hasełko, którym mordy wycierają sobie wszyscy od tak zwanej prawicy do tak zwanej lewicy. Polityka prorodzinna jest jednym z głównych punktów programu tej partii chodzących do kościoła komunistów jaką jest PiS. Filozofię polityki prorodzinnej można streścić w ten sposób, że jest to przekonanie o tym, że bez pomocy państwa ludzie nie będą się rozmnażać. Wbrew pozorom to nie jest wina tego, że za czasów prof. Ancyparowicz i Jarosława Kaczyńskiego nie było edukacji seksualnej, to raczej pewna choroba umysłowa każąca przypuszczać, że państwo może sterować dosłownie wszystkim, od pogody aż po chęć ludzi do rozmnażania się. Jak to w ogóle brzmi? W debacie padły zwroty typu: "ludnościowa polityka państwa", "stymulowanie wzrostu demograficznego", "trzeba inwestować w rodzinę, edukację" bo "ludzie to nasz kapitał". Dla mnie to brzmi jak jakiś nazizm! To jest niesamowite, że ci sami ludzie, którzy narzekają na krwiożerczy kapitalizm i na wyzysk, chcą stymulować ludzi do rozmnażania się, żeby mieć "kapitał" czyli wykwalifikowane ręce do pracy, które będą płacić podatki. Więc jak to jest? Jestem towarem? Własnością państwa, która będzie zapieprzać i łożyć np. na piramidę finansową jaką jest ZUS? Przy której Amber Gold to mały pikuś? Ok, dzieci rodzi się mało i to niszczy ten system, tyle, że to może oznaczać tylko tyle, że ten system jest epickim failem, a to, że się mało dzieci rodzi, to widocznie tak teraz jest i już.

Zwolennicy polityki prorodzinnej mają jednak swoją receptę na naprawę systemu, ludzie się nie mnożą bo życie jest ciężkie a zabezpieczenia socjalne są za małe. Dlatego trzeba wprowadzić ulgi dla rodzin, budować żłobki i przedszkola, dawać becikowe, kasę na każdego dzieciaka, mówiąc ogólnie, "stwarzać warunki". Koszty pokryją ci z "głębokimi kieszeniami" i burżuje-banksterzy, których przecież wszyscy nienawidzą. Ciekawy pomysł prawda? Może więc zwolennicy polityki prorodzinnej wyjaśnią mi dlaczego nie działa? Przykłady są dookoła nas, dlaczego niemieckie społeczeństwo, które ma nieporównywalnie większy socjal niż Polska ma prawie samych emerytowanych Helmutów i Helgi i potrzebuje młodych Turków do roboty? Dlaczego kraje skandynawskie gdzie państwo wtrąca się ze swoją pomocą praktycznie we wszystko, w tym w rodzinę, ma taki potworny niż demograficzny, że sprowadza Murzynów z Afryki dzikiej? Z drugiej strony, dlaczego w Afryce dzikiej gdzie nikt nie pomyślał nawet o porządnej szkole a co dopiero o opłacanych z budżetu składkach ubezpieczenia społecznego dla matek, dzieci są produkowane taśmowo? Może dlatego, że państwo nie ma aż tak wielkiego wpływu na dzietność? Oczywiście może mieć większy lub mniejszy, może dowalać kary za drugie dziecko jak w Chinach, ale raczej nie sądzę, żeby ulgi i przywileje zachęciły kogoś do posiadania potomstwa. Są w Polsce ludzie naprawdę dobrze sytuowani, którzy mają jedno dziecko albo nie mają wcale, bo tak im się podoba i żadna polityka prorodzinna tego nie zmieni... no chyba, że to będzie prawny nakaz spłodzenia potomka, wtedy może to rzeczywiście coś da, nie wiem tylko czy rządzący chcą mieć społeczeństwo rodziców nienawidzących swoich niechcianych dzieci...

Według mnie, problem leży w systemie wartości nowoczesnej zachodniej cywilizacji, ten system wartości umocnił się zresztą przez dominujące w XX w. systemy polityczne tej cywilizacji, jeśli był jakikolwiek wpływ państw na taki stan rzeczy, to chyba tylko tu. Nowoczesny obywatel państw zachodnich sam zachowuje się jak dziecko, więc po co ma je mieć? Jest nauczony tego, że niczego nie musi (oprócz płacenia podatków), wszystko zostanie mu zapewnione, wszystko jest jego prawem. Silne ruchy feministyczne też dołożyły swoją cegiełkę. Także spopularyzowanie się antykoncepcji ma tu swoją rolę, nie jestem żadnym katolickim przeciwnikiem antykoncepcji, po prostu stwierdzam fakt, kiedyś rodziło się więcej dzieci, bo było dużo więcej nieplanowanych ciąż, dzięki temu tworzyły się też małżeństwa, popytajcie swoich dziadków i babcie. Może to i są argumenty w stylu znienawidzonego Janusza Korwin-Mikkego, ale kiedyś dzieci były inwestycją na przyszłość, czy chłopom pańszczyźnianym ktoś dawał socjal na dzieci? Nie, ale pomagały w polu, opiekowały się rodzicami na starość i dlatego była ich na przykład dziesiątka w domu. Zauważcie, że problem niżu demograficznego i starzenia się społeczeństwa to problem niemal tylko i wyłącznie państw rozwiniętych, a nie biednych czy rozwijających się. Coś tu jest nie tak, czyżby rzeczywiście od dobrobytu się w dupach przewracało? Jedno jest pewne, rozmnażanie się istot to naturalny żywioł, a w naturalne, samoregulujące się mechanizmy się nie ingeruje, prawda?

Na koniec podlinkuję do ciekawej notki na blogu Jacka Sierpińskiego: Rodzenie dzieci może nie pomóc

Właśnie, skąd ta pewność, że jak będzie więcej ludzi, to będzie lepiej przy takiej sytuacji jaka jest teraz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz